Hosseini Khaled - Chłopiec z ...

pdf > download > ebook > pobieranie > do ÂściÂągnięcia

Hosseini Khaled - Chłopiec z latawcem, EKRANIZACJE FILM I KSIĄŻKA +LITERAURA PL, ✦ AFGANISTAN i inne

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Khaled Hosseini
Chłopiec z Latawcem
siążkę tę poświęcam
Harisowi i Farah,
noor
moich oczu,
i dzieciom Afganistanu
1
Grudzień 2001
Stałem się tym, kim teraz jestem, kiedy miałem dwanaście lat, pewnego mroźnego, pochmurnego
dnia zimą roku 1975. Doskonale pamiętam tę chwilę: skulony za rozsypującym się murkiem z gliny,
ostrożnie zapuszczam wzrok w zaułek nad zamarzniętym strumieniem. Dawno temu; zdążyłem jednak
przekonać się, że nieprawdą jest to, co mówią o przeszłości - że czas leczy wszelkie rany. Nie leczy -
rozdrapuje. Teraz wiem, że w ten opuszczony zaułek spoglądam od dwudziestu sześciu lat.
Któregoś dnia zeszłego lata zatelefonował do mnie z Pakistanu mój przyjaciel Rahim Chan. Prosił,
żebym do niego przyjechał. Stojąc w kuchni ze słuchawką przy uchu, wiedziałem, że odezwał się do mnie
nie Rahim Chan, lecz dawne, nieodkupione grzechy. Odłożyłem słuchawkę i poszedłem na krótki spacer
wzdłuż stawu na północnym skraju parku Golden Gate. Wczesno-popołudniowe słońce odbijało się setkami
iskier na wodzie, po której pływały dziesiątki miniaturowych łódek, pchanych chłodnym wiatrem. Potem
spojrzałem w górę i zobaczyłem dwa latawce, czerwone, z długimi niebieskimi ogonami. Tańczyły wysoko
nad drzewami po zachodniej stronie parku, nad wiatrakami, unosząc się obok siebie w powietrzu jak dwoje
oczu spoglądających na San Francisco, miasto, które teraz nazywam moim miastem. I nagle usłyszałem w
głowie głos Hassana: „Dla ciebie - tysiąc razy”. Hassana - chłopca z latawcem i z zajęczą wargą.
Usiadłem na ławce pod wierzbą. Przypomniało mi się, co pod koniec naszej rozmowy powiedział
jakby od niechcenia Rahim Chan: że znowu można być dobrym. Jeszcze raz spojrzałem w górę, na latawce.
Pomyślałem o Hassanie. O Babie, Alim, Kabulu. O moim życiu sprzed zimy roku 1975, gdy wszystko się
zmieniło. I gdy stałem się tym, kim jestem.
2
W
naszym wspólnym dzieciństwie wspinaliśmy się z Hassanem na topole rosnące wzdłuż alejki
prowadzącej do domu mojego ojca i drę-zyliśmy sąsiadów puszczanymi lusterkiem zajączkami. Siadaliśmy
naprzeciw siebie na wysokich gałęziach drzewa, wymachując bosymi nogami, kieszeniami pełnymi
orzechów i suszonych owoców morwy. Jedliśmy je, zucaliśmy nimi w siebie ze śmiechem i na zmianę
bawiliśmy się pękniętym usterkiem. Ciągle widzę Hassana na drzewie; słońce sączy się przez liście la jego
niemal doskonale okrągłą twarz, twarz chińskiej lalki wyrzeźbionej; twardego drewna, na jego płaski,
szeroki nos, na oczy wąskie jak liście bambusa - oczy, które w zależności od oświetlenia były albo złote,
albo zielone, albo nawet szafirowe. Wciąż jeszcze widzę jego maleńkie, nisko przytwierdzone uszy i
wystający, mięsisty podbródek, który wyglądał jak doczepiony, przerwę w wardze, trochę na lewo od linii
nosa - może dłuto twórcy chińskiej lalki obsunęło się po drewnie, a może po prostu się zmęczył i przestał się
starać.
Czasem, gdy tak siedzieliśmy na drzewie, udawało mi się namówić Hassana, by orzechem strzelił z
procy w jednookiego wilczura naszego sąsiada. Hassan nigdy nie miał na to ochoty, ale jeśli go poprosiłem,
tak naprawdę, wtedy mi nie odmawiał. Hassan nigdy mi niczego nie odmawiał. A z procy strzelał jak nikt.
Czasem przyłapywał nas na tym Ali, ojciec Hassana, i złościł się - o ile ktoś tak łagodny w ogóle mógł się
złościć. Groził nam palcem i ściągał nas z drzewa, i odbierał nam lusterko. Powtarzał to, czego nauczyła go
jego matka, że diabeł też puszcza zajączki, by przeszkadzać muzułmanom w modlitwie.
-I się śmieje - dodawał zawsze, surowo patrząc na syna.
-Tak, ojcze - mamrotał wtedy Hassan, wbijając wzrok w ziemię. Ale nigdy nie naskarżył, że to
wszystko moje pomysły: i zajączki, i strzelanie orzechami w psa sąsiada.
Topole rosły wzdłuż ceglanego podjazdu, prowadzącego do bramy z kutego żelaza, za nią zaś alejka
wiodła w głąb posiadłości ojca. Dom stał na lewo od alejki, ta zaś wiodła dalej na wprost, do ogrodu.
Wszyscy zgodnie twierdzili, że mój ojciec, mój Baba, zbudował najpiękniejszy dom w Uazir Akbar
Chan, nowej, bogatej dzielnicy w północnej części Kabulu. Byli i tacy, co mówili, że to najładniejszy dom w
całym mieście. Do rozłożystego domu z marmurową posadzką i szerokimi oknami szło się wśród krzewów
różanych. Były w nim cztery łazienki, wyłożone na podłodze wymyślną mozaiką, sprowadzoną przez Babę
z Isfahanu. Na ścianach wisiały przeplatane złotą nitką kilimy, kupione przezeń w Kalkucie, a ze sklepienia
największej sali zwieszał się kryształowy żyrandol.
Na piętrze był mój pokój, sypialnia Baby i jego gabinet, zwany również palarnią, bo zawsze
pachniało tam tytoniem i cynamonem. Tam właśnie, po przygotowanej i podanej przez Alego kolacji,
rozsiadali się w czarnych skórzanych fotelach Baba i jego przyjaciele. Nabijali fajki - Baba zawsze mówił,
że on swoją fajkę „tuczy” - i rozmawiali na trzy ulubione tematy: o polityce, o interesach i o piłce nożnej.
Czasem prosiłem Babę, czy mógłbym zasiąść tam z nimi, ale on stawał na progu i mówił: „No, idź do
siebie. Tu są teraz dorośli. Nie chcesz sobie czegoś poczytać?” I zamykał drzwi, a ja zastanawiałem się,
dlaczego on zawsze ma czas tylko dla dorosłych. Siadałem pod drzwiami z kolanami pod brodą. Czasem
siedziałem tam godzinę, czasem dwie, nasłuchując ich śmiechu i rozmów.
Salon na parterze miał półokrągłą ścianę, do której dopasowano długi, wysoki regał. Stały na nim
rodzinne zdjęcia w ramkach. Na starej, nieostrej fotografii widać mojego dziadka z królem Nadir Szachem.
Zdjęcie zostało zrobione w roku 1931, a więc na dwa lata przed śmiercią monarchy z rąk zamachowca.
Dziadek i król stali nad martwym jeleniem, mieli buty z cholewami, na ramionach strzelby. Było też zdjęcie
ze ślubu rodziców: Baba w eleganckim czarnym garniturze i moja mama - istna księżniczka w białej sukni.
Dalej zdjęcie Baby z najlepszym przyjacielem i wspólnikiem w interesach, Rahimem Chanem. Obaj
panowie stali bez uśmiechu przed domem. Na tym zdjęciu było też niemowlę, czyli ja, trzymane przez
zmęczonego jakby i zasępionego Babę - moje różowe palce zaciskały się nie na jego dłoni, tylko na dłoni
Rahima Chana.
Przez drzwi w półokrągłej ścianie przechodziło się do jadalni. Na środku pysznił się mahoniowy stół,
przy którym łatwo zmieściłoby się i trzydziestu gości - i rzeczywiście niemal co tydzień mieściło się ich
tyle, bo ojciec lubił wystawne przyjęcia. Na drugim końcu jadalni był wysoki marmurowy kominek, w zimie
stale mrugający pomarańczowym blaskiem ognia.
Wielkie rozsuwane, przeszklone drzwi prowadziły na półkolisty taras z widokiem na ogród i
wiśniowy sad. Wzdłuż wschodniego muru Baba wraz Alim zasadzili kiedyś mały warzywnik: pomidory,
mięta, papryka i nawet zagon kukurydzy, która jednak nigdy się nie udawała. Tę część ogrodu nazywaliśmy
z Hassanem „ścianą chorej kukurydzy”.
Na południowym krańcu podwórza, w cieniu nieśplikowego drzewa stała służbówka: mała, gliniana
chatka, w której wraz ze swym ojcem, Alim, mieszkał Hassan. Tam też, w roku 1964, niespełna rok po tym,
jak moja matka zmarła, wydając mnie na świat, narodził się Hassan.
Przez tych osiemnaście lat, które przeżyłem w Kabulu, w mieszkaniu Hassana i Alego byłem
dosłownie parę razy. Zwykle, gdy słońce skrywało się za góry, gdy kończyły się nasze zabawy, nasze drogi
się rozchodziły. Ja mijałem różane krzewy i wchodziłem do pałacu Baby, Hassan zaś znikał w glinianej
chatce, w której się narodził i w której spędził całe życie. Pamiętam tylko, że było tam ciasno, czysto i
ciemno mimo dwóch naftowych lamp. Po obu stronach izby leżały dwa materace, między nimi wytarty
dywan z Heratu i stołek na trzech nogach, a w rogu drewniany stół, przy którym Hassan rysował. Ściany
były gołe, nie licząc kilimu z naszywanymi paciorkami, ułożonymi w napis A
LLAH
-
U
-
AKBAR
. Baba przywiózł
go Alemu z jednej ze swoich podróży do Meszhedu.
W tej właśnie izdebce pewnego zimnego, zimowego dnia roku 1964 urodziła Hassana jego matka
Sanaubar. Moja matka wykrwawiła się na śmierć przy porodzie - Hassan stracił swoją w niecały tydzień po
urodzeniu i to w sposób, który wielu Afgańczyków uznałoby za gorszy od śmierci: matka Hassana uciekła z
trupą wędrownych śpiewaków i tancerzy.
Hassan nigdy nie mówił o matce, zupełnie jakby ona wcale nie istniała. Zawsze zastanawiałem się,
czy o niej śnił: o tym, jak wygląda, gdzie jest. Zastanawiałem się, czy za nią tęsknił. Aż do bólu, tak jak ja
za moją? Pewnego dnia wybraliśmy się we dwójkę do kina Zainab na nowy irański film. Szliśmy skrótem
przez koszary niedaleko gimnazjum Istiklal - Baba zabraniał nam tamtędy chodzić, ale był wtedy w
Pakistanie z Rahimem Chanem. Przeskoczyliśmy parkan otaczający koszary, potem mały strumyk i
znaleźliśmy się w otwartym terenie, gdzie stały stare, porzucone czołgi, na których gromadził się kurz. W
cieniu jednego z nich skrywała się przed słońcem grupka żołnierzy. Palili papierosy, grali w karty. Jeden z
nich zobaczył nas, trącił łokciem sąsiada i zawołał do Hassana:
- Ej, ty! - powiedział. - Ja cię znam.
Nigdy przedtem go nie widzieliśmy. Był niski, z ogoloną głową, ale za to z kilkudniowym zarostem
na twarzy. Uśmiechał się do nas i patrzył tak, że się przestraszyłem.
-Nie zatrzymujmy się - mruknąłem do Hassana.
-Ty, Hazara! Patrz na mnie, kiedy do ciebie mówię! - krzyknął żołnierz ostrzej. Dał swojego
papierosa do potrzymania sąsiadowi, złączył czubek kciuka i palca wskazującego jednej ręki, palec
drugiej wsadzał w powstałe w ten sposób kółko, a potem wyciągał. Tam i z powrotem, kilka razy. -
A wiesz, że ja znałem twoją mamę? Dobrzeją znałem. Brałem ją od tyłu tu, nad strumieniem.
Żołnierze się zaśmiali. Jeden z nich parsknął obrzydliwie. Powtórzyłem Hassanowi, żeby szedł dalej,
żeby się nie zatrzymywał.
-A jaką miała słodką, ciasną cipkę! - wołał za nami ten sam żołnierz. Inni ściskali mu dłonie,
uśmiechając się złośliwie. Potem, gdy już byliśmy w kinie, gdy już zaczął się film, słyszałem w
ciemności obok siebie szloch Hassana. Po policzkach płynęły mu łzy. Pochyliłem się ku niemu i
przytuliłem do siebie. Położył głowę na moim ramieniu.
-Na pewno pomylił cię z kimś innym - szeptałem w kółko. - Pomylił cię z kimś innym.
Podobno nikt specjalnie się nie zdziwił ucieczką Sanaubar. Już bardziej dziwiono się przedtem, że
Ali, człowiek, który znał Koran na pamięć, ożenił się z kobietą młodszą od siebie o całe dziewiętnaście lat,
piękną, lecz o jak najgorszej reputacji - którą zresztą potwierdziła swoim uczynkiem. Z drugiej strony oboje
z Alim byli szyitami i Hazarami; jako jego bliska kuzynka była całkiem naturalną kandydatką na żonę. Poza
tym jednak nie mieli ze sobą wiele wspólnego. O ile błyszczące, zielone oczy Sanaubar i jej figlarna twarz
podobno wielu mężczyzn przywiodły do grzechu, Ali cierpiał od urodzenia na paraliż dolnych mięśni
twarzy, przez co nie potrafił się uśmiechać i chodził z wiecznie posępną miną. Ta jego kamienna twarz
wyglądała najdziwniej, gdy cieszył się lub martwił, bo wtedy radość czy smutek widać było tylko w jego
skośnych, brązowych oczach. Mówi się, że oczy są oknami duszy; w wypadku Alego było to szczególnie
prawdziwe, bo on mógł wyrażać swe uczucia tylko oczyma.
Opowiadano mi, że sugestywny chód Sanaubar i ruchy jej bioder doprowadzały mężczyzn do
szaleństwa - i cudzołóstwa; Ali przeszedł w dzieciństwie chorobę Heinego-Medina, po której została mu
pamiątka w postaci wykręconej, uschniętej prawej nogi, czy raczej samej kości z cienką jak papier warstwą
mięśni, pokrytą bladozółtą skórą. Pamiętam, że raz, kiedy miałem osiem lat, Ali wziął mnie ze sobą na bazar
po
nan.
Szedłem za nim, podśpiewując pod nosem, i próbowałem naśladować jego sposób chodzenia.
Patrzyłem, jak jego stopa zatacza wielki łuk, jak jego ciało odchyla się nieprawdopodobnie daleko w prawo
za każdym razem, gdy staje na chorej nodze. Kiedy sam spróbowałem tak iść, omal nie wpadłem do
rynsztoka. Zacząłem chichotać. Ali odwrócił się i przyłapał mnie na tym małpowaniu. Nie powiedział ani
słowa. Nigdy się nie obrażał. Poszedł dalej.
Niektóre z mniejszych dzieci z naszej dzielnicy bały się tej twarzy i tego chodu. Gorzej jednak było z
dziećmi starszymi, bo te goniły za nim po ulicy i drwiły z niego, gdy przechodził. Nazywały go Babalu,
straszydło.
- Ej, Babalu, kogoś dzisiaj zjadł? - wołały ze śmiechem. - Kogoś dzisiaj zjadł, płaskonosy Babalu?
Nazywały go „płaskonosym” z powodu charakterystycznych dla Hazarów mongoloidalnych rysów,
widocznych i u Alego, i u Hassana. Przez wiele lat wiedziałem o Hazarach tylko tyle, że są potomkami
Mogołów i że wyglądają trochę jak Chińczycy. Szkolne podręczniki prawie o nich nie mówiły - czasem
tylko mimochodem wspominały o ich pochodzeniu. Aż któregoś dnia, gdy w gabinecie Baby oglądałem
jego rzeczy, znalazłem stary podręcznik historii po mojej mamie. Autorem był Irańczyk o nazwisku
Chorami. Zdmuchnąłem kurz z okładki, ukradkiem zabrałem książkę ze sobą do łóżka i ze zdumieniem
znalazłem w niej cały rozdział o historii Hazarów. Cały rozdział o plemieniu Hassana! Przeczytałem w nim,
że mój naród, Pasztuni, uciskał i prześladował Hazarów. I że w XIX wieku Hazarowie usiłowali powstać
przeciw Pasztunom, ale ci „stłumili powstanie w niewyobrażalnie okrutny sposób”. Dowiedziałem się z
książki, że moi ziomkowie zabijali Hazarów, zabierali im ziemię, palili im domy, a kobiety sprzedawali w
niewolę. I że Pasztuni ciemiężyli Hazarów również dlatego, że Pasztuni to sunnici, a Hazarowie są szyitami.
Z książki tej dowiedziałem się wielu rzeczy, o których nie mówili nigdy nauczyciele w szkole. Ani oni, ani
Baba. Przeczytałem też inne rzeczy, które już wiedziałem: że Hazarów nazywa się „płaskonosymi
myszojadami, osłami jucznymi”. Niektóre dzieci z naszej dzielnicy tak właśnie przezywały Hassana.
Następnego dnia podszedłem po lekcjach do nauczyciela, pokazałem mu książkę i rozdział o
Hazarach. Przerzucił kilka stron, uśmiechnął się z przekąsem i oddał mi książkę.
- No, jedną rzecz szyici potrafią doskonale - powiedział, zbierając swoje papiery. - Potrafią robić z
siebie męczenników. - Wymawiając słowo „szyici”, zmarszczył nos, jakby mówił o paskudnej chorobie.
Ale mimo wspólnego pochodzenia i pokrewieństwa Sanaubar szydziła z Alego nie gorzej niż dzieci
z dzielnicy. Podobno nie kryła swej pogardy dla jego wyglądu.
- To ma być mąż? - drwiła. - Już lepszy byłby stary osioł. Powszechnie uważano, że małżeństwo z
Alim zostało zaaranżowane przez
jej ojca, wuja Alego; że Ali ożenił się z kuzynką, by ratować nadszarpnięty honor i dobre imię wuja,
choć Ali, który w wieku pięciu lat został sierotą, nie miał ani majątku, ani widoków na jakikolwiek spadek.
Ali nigdy nie reagował na zniewagi, zapewne również dlatego, że nikogo nie potrafiłby dogonić na
swej uschniętej nodze. Przede wszystkim jednak był obojętny na wszelkie drwiny i napaści; swoją broń,
swoje na nie lekarstwo uzyskał z chwilą, gdy Sanaubar powiła mu Hassana. Sam poród odbył się prosto, bez
lekarzy i sprzętu medycznego. Sanaubar rodziła w glinianej chatce, na brudnym materacu, pomagali jej
tylko Ali z akuszerką. Wiele pomocy zresztą nie potrzebowała, bo Hassan zachował się zgodnie ze swą
naturą nawet przy własnych narodzinach - nie potrafił nikomu wyrządzić krzywdy. Parę jęków, trochę
parcia i Hassan pojawił się na świecie. Z uśmiechem na twarzy.
Gadatliwa akuszerka zwierzyła się potem żonie sąsiada - która oczywiście rozpowiedziala to po
okolicy - że Sanaubar tylko rzuciła okiem na dziecko, trzymane w rękach przez Alego, zobaczyła zajęczą
wargę i zaśmiała się złośliwie.
- No - powiedziała ponoć - to teraz masz małego debilka, żeby mógł się za ciebie uśmiechać!
I nawet nie wzięła Hassana na ręce, a po pięciu dniach już jej nie było.
Baba zgodził dla Hassana tę samą mamkę, która przedtem wykarmiła mnie. Ali opowiadał nam
potem, że była niebieskooką Hazarką z Bamian, miasta wielkich posągów Buddy.
- A jak śpiewała, jaki miała śliczny głos!
Zawsze wtedy pytaliśmy z Hassanem, co śpiewała, choć wiedzieliśmy doskonale, bo Ali opowiadał
nam tę historię chyba ze sto razy. Po prostu chcieliśmy, żeby Ali znów nam to zaśpiewał.
On zaś chrząkał i zaczynał:
Stanąłem na wysokiej górze
I wezwałem imię Alego, Lwa Bożego.
Ali, Lwie Boży, Królu Ludzi,
Napełnij radością smutne serca nasze.
Potem przypominał nam zawsze, że ci, których wykarmiła ta sama pierś, stają się braćmi, i że tego
braterstwa nie zatrze nawet czas.
Byliśmy z Hassanem mlecznymi braćmi. Pierwsze kroki stawialiśmy na tym samym trawniku, w
tym samym ogrodzie. I pod tym samym dachem wymówiliśmy pierwsze słowa.
Moje pierwsze słowo brzmiało „Baba”.
Jego pierwszym słowem było „Amir”. Moje imię.
Gdy teraz to wspominam, mam wrażenie, że to, co stało się zimą roku 1975, i to, co zaszło potem,
miało swój początek w tych pierwszych słowach.
3
Wieść gminna głosi, że mój ojciec pokonał kiedyś w Beludżystanie czarnego niedźwiedzia - gołymi
rękoma. Gdyby opowiadano to o kimkolwiek innym, od razu uznano by to za
laf,
typowo afgańską przesadę,
tę naszą smutną przywarę. U nas gdy ktoś mówi, że ma syna lekarza, to pewnie dzieciak zdał maturę z
biologii. Ale nikt nigdy nie wątpił w żadną opowieść o Babie. Zresztą gdyby ktoś jednak wątpił, Baba
naprawdę miał na plecach trzy równoległe, poszarpane blizny. Wielokrotnie wyobrażałem sobie, jak te
zapasy mogły wyglądać - nawet o nich śniłem. I w tych snach nigdy nie wiedziałem, kto jest Babą, a kto
niedźwiedziem.
Autorem sławnego przydomku Baby
Tufan aga,
czyli Pan Huragan, był Rahim Chan. Celne
przezwisko, bo mój ojciec był rzeczywiście jak żywioł. Był to wspaniały, rosły okaz Pasztuna: gęsta broda,
kędzierzawa, ciemna czupryna, równie niesforna jak jej właściciel, dłonie tak mocne, że chyba mógłby
wyrywać nimi drzewa z korzeniami, i spojrzenie, pod którym „i diabeł rzuciłby się na kolana i błagał o
litość”, jak mawiał Rahim Chan. Gdy prawie dwumetrowy pojawiał się na przyjęciach, wszyscy obecni
natychmiast zwracali się ku niemu jak słoneczniki ku słońcu.
O Babie trudno było nie myśleć, nawet śpiąc. Zatykałem uszy watą, zakrywałem głowę kocem, ale
chrapanie Baby - przypominające ryk silnika ciężarówki - i tak docierało do mnie przez ściany, mimo że
jego pokój był na drugim końcu korytarza. Pozostaje dla mnie tajemnicą, jak mama potrafiła spać z nim w
tym samym pokoju. To jedno z długiej listy pytań, jakie zadałbym mamie, gdybym ją znał.
Pod koniec lat sześćdziesiątych - miałem wtedy pięć, może sześć lat - Baba postanowił zbudować
sierociniec. Tę historię też znam nie od niego, lecz od Rahima Chana. Opowiedział mi, że Baba sam
wyrysował projekt, choć nie miał dotąd nigdy do czynienia z budownictwem. Ludzie mówili, żeby się nie
wygłupiał, żeby zatrudnił architekta. Baba oczywiście odmówił. Ludzie kręcili głowami nad jego uporem,
ale Babie się udało; wtedy kręcili głową, że tak triumfuje. Wszystkie koszty budowy dwupiętrowego
budynku Baba pokrył z własnej kieszeni; sam grunt - działka przy przecznicy od Dżade Mejwand, wielkiej
arterii biegnącej na południe od rzeki Kabul - musiał kosztować majątek. Rahim Chan opowiadał, że Baba
płacił za wszystko: za inżynierów, elektryków, hydraulików i robotników, nie mówiąc już o łapówkach dla
urzędników miejskich, którym trzeba było „posmarować wąsy”.
Budowa trwała trzy lata. Na dzień przed uroczystym otwarciem - miałem wtedy osiem lat - Baba
wziął mnie nad oddalone o kilka kilometrów na północ od Kabulu jezioro Garga. Powiedział, żebym zabrał
Hassana, ale skłamałem, że Hassan ma biegunkę. Chciałem mieć Babę tylko dla siebie. W dodatku kiedy
byliśmy tam raz z Hassanem i puszczaliśmy kaczki, płaskie kamyki rzucane przez Hassana odbijały się od
wody nawet i po osiem razy, a moje najwyżej pięć. Baba, który był przy tym, poklepał go po plecach. A
może nawet objął ramieniem.
Tym razem jednak byliśmy tam tylko we dwóch z Babą. Jedliśmy jaja na twardo i
kofta,
czyli
nan
z
mięsem i piklami. Woda była prawie granatowa; słońce lśniło w jej gładkiej tafli. W piątki wokół jeziora
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • chiara76.opx.pl
  •