Howard Phillips Lovecraft - Przyczajona groza, Pobrane, firefox
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Howard Phillips Lovecraft
..……
PRZYCZAJONA GROZA
..…….
_________________________________________............_______THE LURKING FEAR
…..
RAUTHA 2012
….
1. Cień na kominie
Tej nocy, kiedy udałem się do opuszczonej posiadłości na szczycie Góry Gromów, by
odnaleźć tam przyczajoną grozę, wokoło szalała burza. Nie byłem sam, nieostrożność
i brawura nie łączyły się bowiem w mej duszy z zamiłowaniem do rzeczy osobliwych
i przerażających, które ugruntowały mą karierę i skłoniły do poszukiwań tajemniczych
a budzących grozę koszmarów, zarówno w życiu, jak i literaturze. Towarzyszyło mi dwóch
wiernych krzepkich mężczyzn, po których posłałem, gdy nadeszła pora; ludzie ci ze względu
na swe szczególne umiejętności od dawna towarzyszyli mi w upiornych ekspedycjach.
Wyruszyliśmy z wioski po cichu, z uwagi na reporterów, którzy wciąż tam przebywali,
od czasu owej mrocznej, posępnej paniki, jaka wybuchła zaledwie miesiąc wcześniej, a ściślej
od koszmarnej nocy, gdy nieuchwytna śmierć nawiedziła niewielką wioskę. Skonstatowałem,
iż przydadzą mi się później, teraz wszelako nie zależało mi zbytnio na ich obecności. Gdzieś
w głębi serca chciałem, by wzięli udział w tych poszukiwaniach, bym nie musiał tak długo
nosić w sobie brzemienia owego sekretu, w grę wchodziła bowiem obawa, że świat uzna
mnie za obłąkanego lub że ja sam stracę zmysły za sprawą demonicznych implikacji tej
mrożącej krew w żyłach tajemnicy. Teraz jednak postanowiłem wyznać wszystko, niechaj
kto chce nazwie mnie szaleńcem, żałuję jedynie, że tak długo trzymałem ową rzecz
w sekrecie. Ja bowiem i tylko ja wiem, jakiego rodzaju groza czai się na szczycie tej
widmowej, opuszczonej góry.
Niewielkim automobilem przebrnęliśmy przez mierzącą wiele mil połać pradawnego
lasu i wzgórza, póki stromizna nie okazała się dla naszego pojazdu nie do pokonania. Miejsce
to, oglądane nocą i bez tłumów śledczych, którzy kręcili się tu za dnia, wydało się nam
o wiele bardziej złowrogie i nieraz kusiło nas, by zrobić użytek z acetylenowego reflektora,
nie zważając na to, co silny blask mógłby ku nam przywabić. Po zmierzchu krajobraz wcale
nie wydawał się przyjazny i urokliwszy; podejrzewam, że nawet nie wiedząc o grozie, która
tutaj czyhała, mimo woli wyczułbym zawartą w owym miejscu złą aurę. W pobliżu nie było
widać żadnych dzikich zwierząt, są one bowiem roztropne, wyczują od razu obecność
zagrożenia i śmierci. Prastare, poorane przez pioruny drzewa wydawały się nienaturalnie
wielkie i poskręcane, inna roślinność natomiast nienaturalnie gęsta i wybujała, podczas
gdy porośnięte chwastami fulgurytowe pagórki i wzniesienia kojarzyły mi się z wężami
i czaszkami trupów powiększonymi do gigantycznych rozmiarów.
Groza czaiła się na Górze Gromów od ponad stu lat. Dowiedziałem się tego dzięki
artykułowi w gazecie dotyczącemu tragedii, który po raz pierwszy przybliżył światu to
niesamowite miejsce. Jest to odległy, odludny region Catskills, gdzie ongi przez krótki czas
próbowała osiąść grupa osadników – Holendrów, pozostawiając po sobie jedynie kilka
zrujnowanych posesji oraz zaludnione grupkami zdegenerowanych indywiduów żałosne
wioski rozrzucone na zapomnianych przez Boga górskich zboczach. Normalni ludzie rzadko
odwiedzali te rejony, póki nie sformowano oddziałów policji stanowej, lecz nawet wówczas
stróże prawa patrolowali je sporadycznie i z wielką niechęcią. Groza wszelako należy do
elementów prastarej tradycji, obecnych w sąsiadujących ze sobą wioskach, jest ona bowiem
głównym tematem niewyszukanych rozmów owych nieszczęsnych wiejskich prostaków,
którzy z rzadka opuszczają swe doliny, by wymieniać ręcznie plecione kosze na prymitywne,
acz niezbędne do życia rzeczy, których sami nie byli w stanie ustrzelić, zrobić lub
wyhodować.
Przyczajona groza zamieszkała w unikanej przez ludzi, opuszczonej posesji
Martense’ów wzniesionej na szczycie wysokiego, tarasowego wzgórza, które z uwagi na
częstość szalejących nad nim burz nazwano Górą Gromów. Przez ponad sto lat prastary,
otoczony gajem, kamienny dom był tematem niewiarygodnych, mrożących krew w żyłach
historii, opowiadań o potężnej, sunącej cicho i nieubłaganie śmierci, która latem nawiedziła
okoliczne tereny. Wieśniacy z trwogą i zapamiętaniem zarazem mówili o demonie, który po
zmierzchu czyhał na samotnych wędrowców, aby porwać ich w nieznane lub pozostawić
rozszarpane na strzępy szczątki w pobliżu leśnego duktu, nadżarte, jakby to uczyniły wielkie,
okrutne bestie. Czasami miejscowi szeptali także o śladach krwi wiodących jakoby ku
odległej posesji. Niektórzy zarzekali się, że to grzmoty wywoływały przyczajoną grozę z jej
domeny, inni natomiast twierdzili, iż huk gromu był jej prawdziwym głosem.
Nikt, kto mieszkał poza leśnymi ostępami, nie wierzył w te różnorodne, częstokroć
sprzeczne historie, pełne niespójnych, wynaturzonych opisów na wpół dostrzeżonego
demona; żaden farmer ani wieśniak nie wątpił jednak, że posiadłość Martense’ów była
nawiedzona. Historia tej okolicy nie pozostawiała miejsca na jakiekolwiek powątpiewanie,
mimo iż śledczy, którzy odwiedzali posesję, gdy jakaś rozgłaszana przez miejscowych
historia okazywała się wyjątkowo barwna, nie natrafili na jakiekolwiek ślady istnienia
upiornych mocy. Babki snuły osobliwe opowieści o duchu Martense’a, legendy związane
z jego rodem, dziwaczną wadą wrodzoną, przekazywaną genetycznie z pokolenia na
pokolenie, a polegającą na odmienności barw obojga oczu, burzliwymi nienaturalnymi
dziejami owej rodziny, zapisywanymi w opasłej kronice, i morderstwem, którego klątwa
ciążyła nad kolejnymi dziedzicami.
Groza, która przyciągnęła mnie tutaj, była jak nagły omen, potwierdzający
najwymyślniejsze spośród osobliwych historii rozgłaszanych wśród górali. Pewnej letniej
nocy, po wyjątkowo silnej burzy, w okolicy odnotowano gwałtowną ucieczkę ogarniętych
paniką wieśniaków, których trwogi nie mogły wywołać zwykłe przywidzenia czy
iluzje. Żałosne tłumy prymitywnych górali, wyjąc i wrzeszcząc wniebogłosy, bełkotały
o nienasyconej grozie, która ich nawiedziła. Co do tego ludzie nie mieli wątpliwości. Nie
widzieli, co to było, ale słyszeli straszliwe wrzaski dochodzące z jednego z siół i wiedzieli,
że miejsce to odwiedziła okrutna śmierć.
Rankiem mieszkańcy i policja podążyli za wstrząśniętymi góralami do miejsca, którego,
jak powiadano, dotknął palec śmierci. Tak było w istocie. Ziemia pod jedną z wiosek górali
zapadła się po uderzeniu pioruna, obracając w perzynę kilka cuchnących, brudnych szałasów;
było to jednak niczym w porównaniu ze zniszczeniami bez wątpienia organicznej natury.
Mimo iż zamieszkiwało tu około siedemdziesięciu pięciu osób, w pobliżu nie było żywego
ducha. Wzburzoną ziemię pokrywały plamy krwi i ludzkie szczątki, aż nadto wyraziście
obrazujące okrucieństwo szponów i kłów nie nazwanego demona. Od miejsca masakry nie
odchodziły jednak żadne widoczne ślady, które znaczyłyby jego drogę ucieczki.
Wszyscy zgodnie potwierdzali, że sprawcą owej zbrodni musiało być jakieś potworne
zwierzę, nikt wszakże nie wspomniał, iż okrutnością mord ten przypominał najbardziej
posępne rzezie dokonywane wśród głęboko dekadenckich wspólnot. Sprawę ponownie
nagłośniono, kiedy okazało się, że w nie wyjaśniony sposób zaginęło około dwudziestu pięciu
mieszkańców wioski, nawet jednak w tych okolicznościach nikt nie potrafił wytłumaczyć,
w jaki sposób ludzie ci byliby w stanie zamordować ze szczególnym okrucieństwem,
jak dzikie bestie, prawie pięćdziesiąt osób. Niezbitym dowodem było to, że owej letniej
nocy niebo rozcięła błyskawica, a po burzy pozostała wymarła wioska pełna upiornych,
zmasakrowanych, rozszarpanych i nadżartych ciał.
W okolicy natychmiast zaczęto szemrać, łącząc owo koszmarne zdarzenie z nawiedzoną
posesją Martense’ów, choć oba miejsca dzieliła odległość ponad trzech mil. Policjanci byli
bardziej sceptyczni, włączyli posiadłość do śledztwa jedynie z obowiązku i po pobieżnym
przeszukaniu, stwierdziwszy, że jest opuszczona, natychmiast skreślili ją z rejestrów.
Wieśniacy i okoliczni mieszkańcy natomiast przeczesali całe to miejsce z niezwykłą
pieczołowitością. Wywrócili wszystko w domu do góry nogami, przebagrowali stawy
i strumienie, przetrząsnęli zarośla i przebadali uważnie każdy skrawek pobliskiego lasu.
Wszystko na próżno; śmierć pojawiła się i odeszła, nie pozostawiając po sobie żadnych
śladów, z wyjątkiem zniszczeń i trupów.
Drugiego dnia poszukiwań całą sprawę nagłośniła skutecznie prasa, na Górze Gromów
zaroiło się nagle od dziennikarzy. Pismacy skoncentrowali się przede wszystkim na
makabrycznych szczegółach, a przeprowadzając wywiady, starali się ukazać całą sprawę jak
pradawny koszmar w historycznej otoczce legend i mitów opowiadanych przez miejscowe
babiny. Z początku śledziłem te doniesienia bez większego entuzjazmu, jeżeli bowiem
chodzi o grozę, uważam siebie za konesera, jednak po tygodniu wyczułem coś dziwnego,
co wzbudziło me zainteresowanie, i tak oto piątego sierpnia 1921 roku wynająłem pokój
w hotelu w Lefferts Corners, wiosce leżącej najbliżej Góry Gromów, w hotelu pełniącym
zarazem funkcję kwatery głównej badających okolicę dziennikarzy. Trzy tygodnie później
dziennikarzy pozostało tu już niewielu, mogłem zatem rozpocząć swe przerażające śledztwo,
oparte na pobieżnych wywiadach, badaniach i obserwacjach, czyli tym wszystkim, czym
zajmowałem się do tej pory.
Tak więc owej letniej nocy, gdy z oddali dobiegał ryk grzmotów, zostawiłem swój cichy
automobil i z dwoma uzbrojonymi towarzyszami wspiąłem się na szczyt Góry Gromów.
W świetle mej latarki elektrycznej już niebawem pośród wielkich dębów zaczęły ukazywać
się widmowe, szare mury. W mrokach tej posępnej nocy, rozjaśniona jedynie falującym
snopem światła, owa wielka budowla zdawała się mgliście sugerować koszmary, których
za dnia nie sposób było dostrzec; niemniej jednak nie zawahałem się, jako że przybyłem tu
z głębokim postanowieniem doprowadzenia mojej misji do końca. Chciałem upewnić się, czy
moje przypuszczenia były słuszne. Wierzyłem, że odgłos grzmotów przywoływał demona
śmierci z jakiegoś przerażającego sekretnego miejsca i, czy demon ów był istotą z krwi
i kości, czy też widmową zjawą, zamierzałem go ujrzeć.
Jako że uprzednio starannie przeszukałem starą posesję, plan miałem gruntownie
opracowany; na miejsce czuwania wybrałem stary pokój Jana Martense’a, ofiary mordu,
o którym pamięć po dziś dzień żyje w wieśniaczych legendach. Coś mi mówiło, że jego
apartament najlepiej będzie się nadawać do moich celów. Komnata mierząca około
dwudziestu stóp kwadratowych zawierała, podobnie jak inne pokoje, sterty połamanych
gratów, które ongiś były meblami. Znajdowała się na pierwszym piętrze w południowo-
wschodnim narożniku domu, miała wielkie okno od wschodniej i wąskie od południowej
strony, oba wszelako pozbawione były szyb oraz okiennic. Naprzeciw dużego okna
mieścił się potężny holenderski kominek, na kaflach którego przedstawiono historię syna
marnotrawnego, naprzeciw wąskiego okienka zaś w ścianę wbudowano szerokie łoże.
Gdy grzmoty, stłumione przez drzewa, przybrały na sile, zająłem się realizacją
szczegółów mego planu. Najpierw przymocowałem do parapetu okna trzy, jedną obok
drugiej, drabinki sznurowe, które przyniosłem ze sobą. Wiedziałem, że sięgają szerokiego
spłachcia trawnika pod oknem, ponieważ wcześniej dokładnie je sprawdziłem. Następnie we
trzech przyciągnęliśmy z drugiego pokoju szerokie łoże z baldachimem i ustawiliśmy je przy
oknie. Zamaskowaliśmy je gałęziami jedliny i rozciągnęliśmy się we trzech na łóżku,
z przygotowanymi pistoletami automatycznymi. Dwóch odpoczywało, podczas gdy trzeci
trzymał wartę. Niezależnie od tego, z której strony mógł się pojawić demon, mieliśmy
zapewnioną drogę ucieczki. Gdyby przybył z wnętrza domu, mieliśmy drabinki sznurowe,
gdyby zaś zjawił się z zewnątrz, pozostawały nam schody i drzwi. Mając na uwadze
precedens, nie sądziliśmy, aby nawet w najgorszej sytuacji upiór ścigał nas daleko od domu.
Trzymałem wartę między północą a pierwszą i nagle, pomimo posępności domostwa,
nie strzeżonego okna i zbliżającej się burzy, poczułem niezwykłą senność. Znajdowałem
się pomiędzy dwoma moimi towarzyszami, George’em Bennettem zwróconym ku oknu
i Williamem Tobey’em wpatrującym się w kominek. Bennett spał, najwyraźniej porażony tą
samą tajemniczą sennością, która dotknęła i mnie, toteż wyznaczyłem na kolejną wartę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl chiara76.opx.pl
Howard Phillips Lovecraft
..……
PRZYCZAJONA GROZA
..…….
_________________________________________............_______THE LURKING FEAR
…..
RAUTHA 2012
….
1. Cień na kominie
Tej nocy, kiedy udałem się do opuszczonej posiadłości na szczycie Góry Gromów, by
odnaleźć tam przyczajoną grozę, wokoło szalała burza. Nie byłem sam, nieostrożność
i brawura nie łączyły się bowiem w mej duszy z zamiłowaniem do rzeczy osobliwych
i przerażających, które ugruntowały mą karierę i skłoniły do poszukiwań tajemniczych
a budzących grozę koszmarów, zarówno w życiu, jak i literaturze. Towarzyszyło mi dwóch
wiernych krzepkich mężczyzn, po których posłałem, gdy nadeszła pora; ludzie ci ze względu
na swe szczególne umiejętności od dawna towarzyszyli mi w upiornych ekspedycjach.
Wyruszyliśmy z wioski po cichu, z uwagi na reporterów, którzy wciąż tam przebywali,
od czasu owej mrocznej, posępnej paniki, jaka wybuchła zaledwie miesiąc wcześniej, a ściślej
od koszmarnej nocy, gdy nieuchwytna śmierć nawiedziła niewielką wioskę. Skonstatowałem,
iż przydadzą mi się później, teraz wszelako nie zależało mi zbytnio na ich obecności. Gdzieś
w głębi serca chciałem, by wzięli udział w tych poszukiwaniach, bym nie musiał tak długo
nosić w sobie brzemienia owego sekretu, w grę wchodziła bowiem obawa, że świat uzna
mnie za obłąkanego lub że ja sam stracę zmysły za sprawą demonicznych implikacji tej
mrożącej krew w żyłach tajemnicy. Teraz jednak postanowiłem wyznać wszystko, niechaj
kto chce nazwie mnie szaleńcem, żałuję jedynie, że tak długo trzymałem ową rzecz
w sekrecie. Ja bowiem i tylko ja wiem, jakiego rodzaju groza czai się na szczycie tej
widmowej, opuszczonej góry.
Niewielkim automobilem przebrnęliśmy przez mierzącą wiele mil połać pradawnego
lasu i wzgórza, póki stromizna nie okazała się dla naszego pojazdu nie do pokonania. Miejsce
to, oglądane nocą i bez tłumów śledczych, którzy kręcili się tu za dnia, wydało się nam
o wiele bardziej złowrogie i nieraz kusiło nas, by zrobić użytek z acetylenowego reflektora,
nie zważając na to, co silny blask mógłby ku nam przywabić. Po zmierzchu krajobraz wcale
nie wydawał się przyjazny i urokliwszy; podejrzewam, że nawet nie wiedząc o grozie, która
tutaj czyhała, mimo woli wyczułbym zawartą w owym miejscu złą aurę. W pobliżu nie było
widać żadnych dzikich zwierząt, są one bowiem roztropne, wyczują od razu obecność
zagrożenia i śmierci. Prastare, poorane przez pioruny drzewa wydawały się nienaturalnie
wielkie i poskręcane, inna roślinność natomiast nienaturalnie gęsta i wybujała, podczas
gdy porośnięte chwastami fulgurytowe pagórki i wzniesienia kojarzyły mi się z wężami
i czaszkami trupów powiększonymi do gigantycznych rozmiarów.
Groza czaiła się na Górze Gromów od ponad stu lat. Dowiedziałem się tego dzięki
artykułowi w gazecie dotyczącemu tragedii, który po raz pierwszy przybliżył światu to
niesamowite miejsce. Jest to odległy, odludny region Catskills, gdzie ongi przez krótki czas
próbowała osiąść grupa osadników – Holendrów, pozostawiając po sobie jedynie kilka
zrujnowanych posesji oraz zaludnione grupkami zdegenerowanych indywiduów żałosne
wioski rozrzucone na zapomnianych przez Boga górskich zboczach. Normalni ludzie rzadko
odwiedzali te rejony, póki nie sformowano oddziałów policji stanowej, lecz nawet wówczas
stróże prawa patrolowali je sporadycznie i z wielką niechęcią. Groza wszelako należy do
elementów prastarej tradycji, obecnych w sąsiadujących ze sobą wioskach, jest ona bowiem
głównym tematem niewyszukanych rozmów owych nieszczęsnych wiejskich prostaków,
którzy z rzadka opuszczają swe doliny, by wymieniać ręcznie plecione kosze na prymitywne,
acz niezbędne do życia rzeczy, których sami nie byli w stanie ustrzelić, zrobić lub
wyhodować.
Przyczajona groza zamieszkała w unikanej przez ludzi, opuszczonej posesji
Martense’ów wzniesionej na szczycie wysokiego, tarasowego wzgórza, które z uwagi na
częstość szalejących nad nim burz nazwano Górą Gromów. Przez ponad sto lat prastary,
otoczony gajem, kamienny dom był tematem niewiarygodnych, mrożących krew w żyłach
historii, opowiadań o potężnej, sunącej cicho i nieubłaganie śmierci, która latem nawiedziła
okoliczne tereny. Wieśniacy z trwogą i zapamiętaniem zarazem mówili o demonie, który po
zmierzchu czyhał na samotnych wędrowców, aby porwać ich w nieznane lub pozostawić
rozszarpane na strzępy szczątki w pobliżu leśnego duktu, nadżarte, jakby to uczyniły wielkie,
okrutne bestie. Czasami miejscowi szeptali także o śladach krwi wiodących jakoby ku
odległej posesji. Niektórzy zarzekali się, że to grzmoty wywoływały przyczajoną grozę z jej
domeny, inni natomiast twierdzili, iż huk gromu był jej prawdziwym głosem.
Nikt, kto mieszkał poza leśnymi ostępami, nie wierzył w te różnorodne, częstokroć
sprzeczne historie, pełne niespójnych, wynaturzonych opisów na wpół dostrzeżonego
demona; żaden farmer ani wieśniak nie wątpił jednak, że posiadłość Martense’ów była
nawiedzona. Historia tej okolicy nie pozostawiała miejsca na jakiekolwiek powątpiewanie,
mimo iż śledczy, którzy odwiedzali posesję, gdy jakaś rozgłaszana przez miejscowych
historia okazywała się wyjątkowo barwna, nie natrafili na jakiekolwiek ślady istnienia
upiornych mocy. Babki snuły osobliwe opowieści o duchu Martense’a, legendy związane
z jego rodem, dziwaczną wadą wrodzoną, przekazywaną genetycznie z pokolenia na
pokolenie, a polegającą na odmienności barw obojga oczu, burzliwymi nienaturalnymi
dziejami owej rodziny, zapisywanymi w opasłej kronice, i morderstwem, którego klątwa
ciążyła nad kolejnymi dziedzicami.
Groza, która przyciągnęła mnie tutaj, była jak nagły omen, potwierdzający
najwymyślniejsze spośród osobliwych historii rozgłaszanych wśród górali. Pewnej letniej
nocy, po wyjątkowo silnej burzy, w okolicy odnotowano gwałtowną ucieczkę ogarniętych
paniką wieśniaków, których trwogi nie mogły wywołać zwykłe przywidzenia czy
iluzje. Żałosne tłumy prymitywnych górali, wyjąc i wrzeszcząc wniebogłosy, bełkotały
o nienasyconej grozie, która ich nawiedziła. Co do tego ludzie nie mieli wątpliwości. Nie
widzieli, co to było, ale słyszeli straszliwe wrzaski dochodzące z jednego z siół i wiedzieli,
że miejsce to odwiedziła okrutna śmierć.
Rankiem mieszkańcy i policja podążyli za wstrząśniętymi góralami do miejsca, którego,
jak powiadano, dotknął palec śmierci. Tak było w istocie. Ziemia pod jedną z wiosek górali
zapadła się po uderzeniu pioruna, obracając w perzynę kilka cuchnących, brudnych szałasów;
było to jednak niczym w porównaniu ze zniszczeniami bez wątpienia organicznej natury.
Mimo iż zamieszkiwało tu około siedemdziesięciu pięciu osób, w pobliżu nie było żywego
ducha. Wzburzoną ziemię pokrywały plamy krwi i ludzkie szczątki, aż nadto wyraziście
obrazujące okrucieństwo szponów i kłów nie nazwanego demona. Od miejsca masakry nie
odchodziły jednak żadne widoczne ślady, które znaczyłyby jego drogę ucieczki.
Wszyscy zgodnie potwierdzali, że sprawcą owej zbrodni musiało być jakieś potworne
zwierzę, nikt wszakże nie wspomniał, iż okrutnością mord ten przypominał najbardziej
posępne rzezie dokonywane wśród głęboko dekadenckich wspólnot. Sprawę ponownie
nagłośniono, kiedy okazało się, że w nie wyjaśniony sposób zaginęło około dwudziestu pięciu
mieszkańców wioski, nawet jednak w tych okolicznościach nikt nie potrafił wytłumaczyć,
w jaki sposób ludzie ci byliby w stanie zamordować ze szczególnym okrucieństwem,
jak dzikie bestie, prawie pięćdziesiąt osób. Niezbitym dowodem było to, że owej letniej
nocy niebo rozcięła błyskawica, a po burzy pozostała wymarła wioska pełna upiornych,
zmasakrowanych, rozszarpanych i nadżartych ciał.
W okolicy natychmiast zaczęto szemrać, łącząc owo koszmarne zdarzenie z nawiedzoną
posesją Martense’ów, choć oba miejsca dzieliła odległość ponad trzech mil. Policjanci byli
bardziej sceptyczni, włączyli posiadłość do śledztwa jedynie z obowiązku i po pobieżnym
przeszukaniu, stwierdziwszy, że jest opuszczona, natychmiast skreślili ją z rejestrów.
Wieśniacy i okoliczni mieszkańcy natomiast przeczesali całe to miejsce z niezwykłą
pieczołowitością. Wywrócili wszystko w domu do góry nogami, przebagrowali stawy
i strumienie, przetrząsnęli zarośla i przebadali uważnie każdy skrawek pobliskiego lasu.
Wszystko na próżno; śmierć pojawiła się i odeszła, nie pozostawiając po sobie żadnych
śladów, z wyjątkiem zniszczeń i trupów.
Drugiego dnia poszukiwań całą sprawę nagłośniła skutecznie prasa, na Górze Gromów
zaroiło się nagle od dziennikarzy. Pismacy skoncentrowali się przede wszystkim na
makabrycznych szczegółach, a przeprowadzając wywiady, starali się ukazać całą sprawę jak
pradawny koszmar w historycznej otoczce legend i mitów opowiadanych przez miejscowe
babiny. Z początku śledziłem te doniesienia bez większego entuzjazmu, jeżeli bowiem
chodzi o grozę, uważam siebie za konesera, jednak po tygodniu wyczułem coś dziwnego,
co wzbudziło me zainteresowanie, i tak oto piątego sierpnia 1921 roku wynająłem pokój
w hotelu w Lefferts Corners, wiosce leżącej najbliżej Góry Gromów, w hotelu pełniącym
zarazem funkcję kwatery głównej badających okolicę dziennikarzy. Trzy tygodnie później
dziennikarzy pozostało tu już niewielu, mogłem zatem rozpocząć swe przerażające śledztwo,
oparte na pobieżnych wywiadach, badaniach i obserwacjach, czyli tym wszystkim, czym
zajmowałem się do tej pory.
Tak więc owej letniej nocy, gdy z oddali dobiegał ryk grzmotów, zostawiłem swój cichy
automobil i z dwoma uzbrojonymi towarzyszami wspiąłem się na szczyt Góry Gromów.
W świetle mej latarki elektrycznej już niebawem pośród wielkich dębów zaczęły ukazywać
się widmowe, szare mury. W mrokach tej posępnej nocy, rozjaśniona jedynie falującym
snopem światła, owa wielka budowla zdawała się mgliście sugerować koszmary, których
za dnia nie sposób było dostrzec; niemniej jednak nie zawahałem się, jako że przybyłem tu
z głębokim postanowieniem doprowadzenia mojej misji do końca. Chciałem upewnić się, czy
moje przypuszczenia były słuszne. Wierzyłem, że odgłos grzmotów przywoływał demona
śmierci z jakiegoś przerażającego sekretnego miejsca i, czy demon ów był istotą z krwi
i kości, czy też widmową zjawą, zamierzałem go ujrzeć.
Jako że uprzednio starannie przeszukałem starą posesję, plan miałem gruntownie
opracowany; na miejsce czuwania wybrałem stary pokój Jana Martense’a, ofiary mordu,
o którym pamięć po dziś dzień żyje w wieśniaczych legendach. Coś mi mówiło, że jego
apartament najlepiej będzie się nadawać do moich celów. Komnata mierząca około
dwudziestu stóp kwadratowych zawierała, podobnie jak inne pokoje, sterty połamanych
gratów, które ongiś były meblami. Znajdowała się na pierwszym piętrze w południowo-
wschodnim narożniku domu, miała wielkie okno od wschodniej i wąskie od południowej
strony, oba wszelako pozbawione były szyb oraz okiennic. Naprzeciw dużego okna
mieścił się potężny holenderski kominek, na kaflach którego przedstawiono historię syna
marnotrawnego, naprzeciw wąskiego okienka zaś w ścianę wbudowano szerokie łoże.
Gdy grzmoty, stłumione przez drzewa, przybrały na sile, zająłem się realizacją
szczegółów mego planu. Najpierw przymocowałem do parapetu okna trzy, jedną obok
drugiej, drabinki sznurowe, które przyniosłem ze sobą. Wiedziałem, że sięgają szerokiego
spłachcia trawnika pod oknem, ponieważ wcześniej dokładnie je sprawdziłem. Następnie we
trzech przyciągnęliśmy z drugiego pokoju szerokie łoże z baldachimem i ustawiliśmy je przy
oknie. Zamaskowaliśmy je gałęziami jedliny i rozciągnęliśmy się we trzech na łóżku,
z przygotowanymi pistoletami automatycznymi. Dwóch odpoczywało, podczas gdy trzeci
trzymał wartę. Niezależnie od tego, z której strony mógł się pojawić demon, mieliśmy
zapewnioną drogę ucieczki. Gdyby przybył z wnętrza domu, mieliśmy drabinki sznurowe,
gdyby zaś zjawił się z zewnątrz, pozostawały nam schody i drzwi. Mając na uwadze
precedens, nie sądziliśmy, aby nawet w najgorszej sytuacji upiór ścigał nas daleko od domu.
Trzymałem wartę między północą a pierwszą i nagle, pomimo posępności domostwa,
nie strzeżonego okna i zbliżającej się burzy, poczułem niezwykłą senność. Znajdowałem
się pomiędzy dwoma moimi towarzyszami, George’em Bennettem zwróconym ku oknu
i Williamem Tobey’em wpatrującym się w kominek. Bennett spał, najwyraźniej porażony tą
samą tajemniczą sennością, która dotknęła i mnie, toteż wyznaczyłem na kolejną wartę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]